Tag: wątpliwości

  • Pisarska dojrzałość

    Pisarska dojrzałość

    Cześć, Autorze!

    Jak się czujesz w te słoneczne dni? Czy u Ciebie równie ciepło? Deszczowo? Burzowo?
    U mnie trwa ładowanie baterii, które już za chwilkę zamieni się w oficjalne wakacje.

    Sporo myślę o dojrzewaniu do tworzenia. Kiedy miałam jedenaście lat zapakowałam do koperty wystukane na maszynie bajki i wysłałam je do wydawnictwa. Miesiąc czekałam na odpowiedź, a każde zdanie z listu czytałam milion razy. Na pewno wielu kwestii nie rozumiałam, ale dojrzała wtedy we mnie odwaga.

    Na przestrzeni lat ta odwaga kurczyła się, a wiedza wzrastała. Stawałam się introwertyczną kobietą z bagażem doświadczeń.

    Różne stany emocjonalne wpływały na moje podejście i jakość pisania.
    Teksty, które straciłam, nauczyły mnie wiele. Najpierw maniakalnych odruchów zapisywania, a później stopniowo wiary w siebie, bo to przecież ja piszę. To ja jestem źródłem, a każde zapisane zdanie to więcej wprawy i mądrości. Może być zatem tylko lepiej i dziś wiem, że nie ma co rozpaczać nad straconymi tekstami.

    Dojrzewałam warsztatowo i to nigdy się nie skończy. Nie uważam się za pisarską geniuszkę. Uczę się ciągle, szlifuję, sięgam po nowe narzędzia. Jestem ciekawa innych perspektyw i wiecznie dopytuję o różne techniki. Widzę po tekstach, jak praca nad warsztatem popłaca. Nabierają barw, mięsistości, coraz lepiej wyrażają moją pewność.

    Najwięcej dojrzałości jednak to efekt moich indywidualnych doświadczeń. Moich reakcji na świat.

    Dawno temu obrałam sobie drogę przez życie. Obiecałam życie kochać, degustować się jego menu, jakie by nie było. Obiecałam trzymać serce otwarte, umysł w ciekawości. Pytać. Uczyć się egzekwować sprawiedliwość względem siebie.

    Powiem Ci, Autorze, że to nie jest łatwa droga. O wiele łatwiej byłoby czasem czegoś nie dostrzec i nie filtrować przez siebie. Zamrozić relacje i zimnym podmuchem trzymać zdarzenia na dystans.

    Bywało bardzo ciężko, bo człowiek, taki jak ja, naiwnie wierzy, że ludzie mają podobne założenia. Musiałam przyjąć do serca fakty o: patologicznych, toksycznych relacjach; nałogach i kompulsjach; projekcjach i przeniesieniach; egoistycznych intencjach; ułomności emocjonalnej i znieczulicy.

    Kosztowało mnie to sporo łez, energii i emocjonalnego wyczerpania. Przyjaciel zapytał mnie któregoś dnia, dlaczego o tym nie napiszę. Nie potrafiłam. Bałam się skleić światy z mojej wyobraźni z tym, czego realnie doświadczałam. Bałam się, że w ten sposób stracę panowanie nad sytuacją i już nic mnie nie uratuje, nie przyniesie wytchnienia.

    Pomalutku czerpałam siły z nauczycieli. Słuchałam mądrości i z ich wsparciem zaglądałam w siebie. Nabierałam dystansu.

    Odkleiłam spojrzenie na sytuacje od doświadczania. I dzięki temu mogłam w końcu skleić doświadczenia z wyobraźnią.

    Na swoich zasadach zaczęłam filtrować, by to, co przeżyłam, wzbogacało moje teksty.

    Dziś piszę Ci o tym z wdzięcznością. Jeszcze otulam się łagodnie i czasem smucę, że musiałam cierpieć, ale głównie doceniam. Mrok kształtuje światło. Zmusza do przemyśleń i poszukiwania rozwiązań, a to z kolei poszerza horyzonty. Ludzie, którzy przyczynili się do moich łez, nie wzrastali. Być może wciąż są tacy, jakimi ich pamiętam.

    Ja wzrosłam.

    Znalazłam inne drogi. Odważyłam się na więcej, niż sądziłam, że mogę. Z każdym nowym rozwiązaniem budowałam siebie. I w tym wszystkim utrzymałam serce otwarte.

    Dzięki temu mogę napisać mięsistą powieść. Moi bohaterowie są autentyczni, bo budowani na mojej wrażliwości i doświadczeniach. Nabyta wiedza to rusztowanie dla związków przyczynowo-skutkowych. Moje przeżycia to wykładnia natury życia, a ono jest karmicznie sprawiedliwe.

    Dostrzeganie tego, czerpanie i finalnie przekuwanie w tekst uważam za twórczą dojrzałość. Idę w to z zaufaniem, by dojrzewać dalej.

    A Ty?

    m

  • Czego się boisz?

    Czego się boisz?

    Cześć, Autorze!

    Jaką masz pierwszą myśl w odpowiedzi na pytanie z tytułu? Jakie jest pierwsze skojarzenie?

    Dobre pytanie na sesję coachingową, patrz, ile otwiera drzwi! Ale przecież my tu nie w tym obszarze… To, o co mi chodzi?

    Mogę Cię zaczepić, jak to czasem robię i wiercić dziurę w brzuchu o Twoją karierę literacką: czego się boisz? Co, jeśli wydasz tę książkę? Spokojnie, cofnijmy się nieco: co, jeśli napiszesz to zdanie? Co, jeśli ukończysz ten draft? Co tam na Ciebie czyha? Tak, czyha, nie czeka, bo przecież pytam o obawę.

    Ale wcale nie o to mi chodziło, kiedy myślałam, o czym chcę w tym tygodniu do Ciebie napisać… Choć, oczywiście, jeśli sobie przeanalizujesz swoje lęki w procesie twórczym, to tez dobrze.

    Moje pytanie jest dokładnie takie, jak widać: czego się boisz – w filmach, opowieściach, książkach? Co Cię straszy? Co wzbudza akceptowalny lęk – taki, dzięki któremu mózg tworzy scenariusze “na wszelki wypadek”?

    Wracam często myślami do filmu “Midsommar. W biały dzień”. Wiele osób seans napawał strachem, a nawet wielu pisało, że nie pamiętają tak strasznego filmu! Mnie nie straszył, ale ciekawił i do dziś się zastanawiam, jak twórcy dokonali tego, że mimo słonecznych dni, oglądamy wydarzenia z napięciem. Wszystko jest na opak, strach nie czai się w ciemności, a bezczelnie patrzy nam w oczy w pełnym blasku dnia. Czyli nie ma już, gdzie się ukryć…

    Dzieci w “Lśnieniu”. Tak często przywoływane w serialach, teledyskach. Kultowa wizja. Słodkie dziecko z nieznanymi zamiarami to przepis na dreszcze. Wiadomo, że dzieci mają nieograniczoną wyobraźnię, a jak pisał William Golding we “Władcy much”, człowiek ma opór na krzywdzenie dzieci. Jak się więc przed takim osobnikiem bronić?!

    Najgorsze jest to, czego nie widać. Nie wiadomo, jak się przygotować, w co uzbroić. Na tym, moim zdaniem, bazują najlepsze historie. Napięcie się kumuluje, czytamy z wypiekami na twarzy. Ostatnio taką historią była dla mnie niepozornie zaczynająca się książka Erin A. Craig: „Dom soli i łez”.

    Umierają kolejne dziedziczki rodu. Jaka klątwa na nich ciąży? Czy młodsze siostry zdołają się uratować?

    Początkowo klimat jest baśniowy. Można wyczuć obecność fatum. Czytałam i szukałam powodu, czekałam na wyjaśnienia i liczyłam na to, że siostry się uratują. Z czasem kolejne umierają. Ich śmierć jest wytłumaczalna – znaczy, wcale nie musi być w to zaangażowana zła siła. Wypadki się zdarzają.

    Autorka tańczy z czytelnikiem: podsuwa podpowiedzi, kamufluje je. Ta część była dla mnie najciekawsza! Bałam się wręcz, że ostateczne odpowiedzi mnie zawiodą.

    Nie zawiodły – dlatego właśnie polecam Ci tę książkę, zanim się pogoda ustabilizuje. Dobra towarzyszka do wieczornej herbaty.

    Zapytam więc jeszcze raz: czego się boisz?

    Po jakie filmy lub książki sięgasz, żeby się bezpiecznie pobać? 😉

    Bardzo jestem tego ciekawa u progu mojej przygody z grozą. Każdy z nas przecież choć raz w życiu sięgnął po horror – w tej lub innej formie.

    Boję się tego. Wkraczanie w konkretny gatunek, osadzanie się w nim napawa mnie lękiem. Zastanawiam się, czy potrafię straszyć? Czy potrafię budować napięcie, które sprawia, że czytelnik boi się, ale czyta, żeby poznać odpowiedzi? Czy już jestem literacko gotowa?

    Boję się i działam.

    Podziel się swoimi strachami, Autorze. Bo razem raźniej 🙂

    Wciągających historii,
    m

  • Strach przed nowym

    Strach przed nowym

    Cześć, Autorze!

    Co myślisz o nowym? Nowy dokument, nowy rozdział, nowy pomysł, nowa strategia pisania w ogóle… Sporo jest nowości w trakcie pisania. Mózg truchleje na to hasło, bo nowe oznacza, że mapa działań jeszcze nie została opracowana i trzeba się wysilić. O ile łatwiej zjeść kawałek czekoladowego tortu i zalec na kanapie przy wciągającym serialu!

    Tak oto otwiera się puszka wymówek, oporów i prokrastynowania.

    Pójście za tym, co wysypuje się z puszki do trenowanie lęku, pesymizmu. Podcinanie sobie skrzydeł.

    Oczywiście biorę pod uwagę, że czasem opór sygnalizuje potrzebę odpoczynku albo samego przebodźcowania. Zachowaj tu jednak czujność, nie daj się zwieść. Poznawaj siebie i na tej podstawie decyduj, czy coś jest już o jednym zadaniem za dużo, czy to tylko strach.

    I co z tym dalej zrobić?

    Umilać sobie.

    Opakować nowe w przyjemne. Może lepiej się dziś poczujesz z nowym notesem w rękach? Może potrzebujesz towarzystwa ludzi w trakcie pisania i kawiarnia okaże się wspaniałym miejscem. Może research roznieci na tyle ekscytacji, że chęć przelania myśli na papier przełamie lęk przed pustą stroną.

    Szukaj. Baw się. Korzystaj z umysłu dziecka. Ba! Nawet poobserwuj dzieci, jeśli możesz. Nad wieloma działaniami się nie zastanawiają. Sięgają, próbują, podejmują wyzwania. Niech Cię to zainspiruje.

    Dlaczego o tym akurat piszę?

    Oswajam lęk.

    Mierzę się z pomysłem pisania po angielsku i wciąż unikam podejścia do kartki.

    Znajduję wymówki tak logiczne, że wytrącają mi intencję. Na przykład: nie ma sensu teraz zaczynać pisać po angielsku, skoro jestem w rozgrzebanym tekście. Najpierw skończ jedno. Co, jeśli pomysł po angielsku mi się spodoba, a nie będę go w stanie dociągnąć do końca? Cały wysiłek pójdzie na marne i będę musiała zacząć od początku.

    Czy mój styl przeniesie się w inny język? Czy znam go na tyle, żeby mój styl mógł się przejawiać? Po polsku lubię przełamywać powiedzenia, ale nie na tyle, żeby zmiana męczyła czytelnika. Znam już swoje odruchy, wycinam bez sentymentów.

    Mój logiczny, dorosły mózg działa na najwyższych obrotach. Pomysł o oddaniu tekstu do tłumaczenia nie wchodzi w grę przed podjęciem próby. Czułabym, że złożyłam broń przed wyzwaniem.

    Dzielę się tym z Tobą, bo może masz podobne doświadczenia. Siedzisz i kłębisz myśli.

    Izolacja we własnej głowie jest o tyle męcząca, że w kółko wracają te same myśli i wnioski. Nic się nie zmienia. Przez bardzo długi czas.

    Teraz, gdy podzieliłam się z Tobą moimi przemyśleniami, widzę jak bardzo idą z głowy. Odbierają mi radość tworzenia. Korzystania z drugiego języka, który szczerze kocham. Pozbawiają mnie frajdy poznawania siebie na nowo.

    Nie muszę przecież od razu pisać całego opowiadania. Skrawek tekstu już pokaże mi, jak się czuję. Sama zadecyduję, czy w to idę, czy jednak rezygnuję. Zrobię to na podstawie doświadczenia. I będę to pamiętać! Jeśli pisanie po angielsku nie zadziała, to chociaż łaskawszym okiem spojrzę na tłumacza, któremu oddam swój tekst.

    Dziel się więc swoimi skłębionymi przemyśleniami. Wpuszczaj radość w swoje decyzje. Ćwicz mięsień rozwiązań i optymizmu. W końcu jesteś twórcą – tworzysz nowe!

    Z wiarą,
    m

  • O drafcie

    O drafcie

    Cześć, Autorze!

    W tym tygodniu moje pisanie było bardzo owocne. Mam nadzieję, że u Ciebie równie pozytywnie?

    Siadam do tego listu z głową pełną świeżych obserwacji o tym, jak piszę drafty. Bawi mnie zawsze to słowo, bo kojarzy się z kartką, którą można potargać i w ten sposób pasuje mi bardziej niż “szkic”. I tu muszę się przyznać, że ja targam z radością. Nie mam ani krzty litości dla tekstu, który jest mi zbędny. Czuję, że to już coś, co nie przynosi mi pożytku i najlepsze, co mogę z tym zrobić, to… unicestwić! Ale… od początku.

    Dawniej nie rozróżniałam pisania szkicu od pisania właściwego tekstu. Było to związane z pisaniem głównie do szuflady i faktem, że moimi czytelnikami byli w zasadzie tylko bliscy. Odkąd zaczęłam wymieniać się moimi tekstami z innymi piszącymi, naturalnym stało się dostrzeganie procesu, przez jaki moje teksty przechodzą. Proces ten z kolei podzieliłabym na trzy potężne etapy:

    Draft.
    Impasto.
    Sprzątanie.

    Draft – zaraz się nim zajmiemy. Impasto to dla mnie najlepsze określenie na to, jak lepię tekst. Podobnie, jak mój ukochany Proust, dokładam warstwy. Tu dopiszę, tam uzupełnię. Uwypuklam, barwię. Dodaję światła, a czasem zmieniam perspektywę lub coś przestawię. Poświęcę jeszcze temu więcej uwagi w kolejnym liście do Ciebie.

    Sprzątanie odbywa się już po zakończeniu tekstu przeze mnie. Zaprasza do współpracy betareaderów i redaktorkę. Słucham uwag, jeszcze zmieniam. Wyrzucam partie, tnę. Jestem bezlitosna. Tekst już nie jest niańczony, choć oczywiście kocham go do cna i walczę o niego, jak lwica. Rozumiem jednak, że zaraz wyfrunie mi z gniazda. Do tego też w przyszłości wrócimy.

    Draft to dla mnie zapis podstawowego pomysłu. Im więcej razy to robię, tym bardziej pozwalam by pierwsza wizja wypływała ze wszystkimi głupotami. Nabieram do siebie coraz więcej zaufania. Piszę emocjonalnie. Poddaję się działaniom wyobraźni.

    Towarzyszy temu wiele radości, wewnętrzny krytyk jest wyciszony, a tekst jak ciastolina. Na tym etapie dbam tylko o zapis – żeby było przejrzyście i jak się należy, zgodnie z zasadami języka. Dbam o odstępy i akapity. Rozpisuję dialogi, ale nie bawię się w tła. Zaznaczam miejsca większych opisów lub odniesienia do metafor, ale nie rozwijam ich. Podobnie daję sobie odnośniki do researchu, na który nie wpadłam wcześniej.

    Jak więc widzisz, jest to etap zabawy z wyobraźnią.

    Taką formę mogę pisać wszędzie, a później doklejać kawałki zapisane w telefonie, na kartce lub w pamiętniku. Potrzebuję na tym etapie też chwil ciszy i gapienia się w przestrzeń, żebym mogła zagłębić się w wizję. Słucham wyobraźni i próbuję zrozumieć, o czym jest historia, która do mnie przyszła.

    Kiedy już natomiast piszę, mam chwile różne. Bywa tak, że sceny przychodzą mi z większym trudem albo miewam przestoje, ale nauczyłam się pozwalać sobie na to i po prostu odnotowywać kierunek, w jakim chcę poprowadzić scenę. Na późniejszym etapie okazuje się to pomocne – są to punkty odniesienia, po których weryfikuję pomysły, rozplanowanie i zwięzłość fabuły.

    Jeśli jestem zadowolona i mam poczucie, że zapisałam całość wstępnej koncepcji, zostawiam tekst na dzień lub dwa. Po tym czasie drukuję go i w ten sposób przechodzę pomalutku do impasto.

    Dobrze wiem, że każdy z nas ma swoje techniki i uznaję dzielenie się nimi za inspirujące. Dzięki temu możemy też dostrzegać niewspierające przekonania, na przykład jak ten o pisaniu ideałów.

    Dla mnie tworzenie tekstu to stawianie budynku. Plan może być doskonały natomiast wykonanie przychodzi etapami i na każdym możliwe jest nanoszenie poprawek. Być może w ten sposób tekst jest też dla mnie żywym tworem… Pracuję nad nim zgodnie z moimi możliwościami, z rzeczywistością wokół mnie i z potrzebami, jakie pobudza we mnie tekst. W taki sposób podchodzę do tworzenia tekstu dziś. Za rok może to ulec bardzo dużej zmianie. Nabieram przecież wprawy, ciągle uczę się czegoś nowego o pisaniu i podchodzę do mojego pisania jak do bezustannie otwartego projektu.

    Niczego nie mogę Ci tu polecić, za to jestem bardzo ciekawa Twojego podejścia. W jaki sposób tworzysz? W jaki sposób podchodzisz do swojego tekstu? Jaką masz relację ze swoim pisaniem?

    Pozdrawiam zaciekawiona,
    m

  • Miszmasz

    Miszmasz

    Drogi Autorze!

    Co słychać? Czy słońce Cię ładuje? A może skrywasz się w zakamarkach najciemniejszego pomieszczenia w domu i czekasz na ochłodzenie? Mnie zdecydowanie bliższe to drugie.

    Miniony tydzień toczył się jakby poza moją kontrolą. Podróże. Zmiany zawodowe. Przełożone spotkania. Długi weekend. Wspaniałe spotkania! Nowe możliwości. Stres. Niewyspanie. Zmęczenie upałem.

    I jak w tym pisać?

    Czy w takich okolicznościach niepisanie to już prokrastynacja?

    Myślę też o tym, że dla mnie to raptem tygodniowy miszmasz, a co jeśli taki stan rzeczy trwa długo?

    To jest doświadczenie, które znamy wszyscy, prawda? Niezależnie od tego, co piszemy – albo przerywamy tworzenie, albo nie tworzymy dość dobrego tekstu, albo przesuwamy terminy. To jest moment, kiedy życie weryfikuje plany. Czasami może nawet daje nam wycisk, dlatego właśnie uważam, że w kontrze należy otulić się… łagodnością.

    Oczywiście z biegiem dni dopadło mnie poczucie winy, bo pomysł nie przelewa się na papier. Przetrzymany pomysł traci witalność. Staje się odtwórstwem. Jakość spada, przynajmniej u mnie.
    Szybko jednak przypomniałam sobie, że pomysł lubi odleżakować. Czas przynosi więcej odkryć w materiałach researchowych. To z kolei daje mi szansę na lepszą jakość.

    Co więcej, daję sobie zrozumienie. Kiedy życie wysypuje zabawki, po co sięgać po kolejną? Pisanie przecież ma to do siebie (mówiłam o tym z Olgą Bartnik w jednym z odcinków podcastu “bez okładki”), że chłonie wszystkie nasze doświadczenia. Dzięki okresom miszmaszu mogę opisać poczucie przytłoczenia, konflikt introwertyka z radością bycia z ludźmi, a stresem zbudować pięknie nakręcające się napięcie!

    A jak się ten stan rzeczy utrzymuje? To może czas przestać nazywać go miszmaszem, a zacząć na przykład “kochanym kociołkiem”. Być może taki jest styl życia? Musi się dziać. Musi być różnorako. Inaczej jest nudno, pusto, cicho. Trzeba wtedy sprawiedliwie zadać sobie pytanie: “gdzie mogę dodać chwilę na pisanie?”. I zamiast robić w życiu rewolucję, skorzystać z elastyczności kociołka i dodać tę jedną rzecz, która cieszy, która ładuje baterie.

    Może jednak kociołek męczy? To miejsce niewygodne i przytłaczające. Obstawiam, że wtedy pojawia się zagłuszona natłokiem potrzeba zmiany. Warto jej posłuchać. Porozmawiać z przyjacielem. Zapytać, jak się mają inni piszący. Jeśli to nie pomoże, to sięgnąć po pomoc specjalisty. Po wsparcie pozytywnych zmian – czyli coacha, lub po wsparcie w budowaniu przyjaźni ze sobą – czyli psychoterapeutę.

    Zatem czy odkładanie pisania w miszmaszu to już prokrastynacja?

    U mnie nie.

    Co dzień pytam siebie, co dziś wymaga mojej największej uwagi. Dobieram priorytety. Mierzę siły na zamiary. Gdy pojawia się stres, wiem, że najważniejsze to zadbać o siebie. Usiąść z kawą. Pogłaskać kota. Iść na spacer. Gdy nie ma możliwości dopisać nawet jednego zdania, bo gość w przetłoczonym przedziale rzuca co raz wyzwania do walki na łokcie, a żar leje się z nieba tak, że tory cudem się jeszcze nie rozpuściły, to patrzę na złość. Bo przecież każdy bohater literacki ją czuje, a moim zadaniem jest umieć ją dobrze oddać.

    I cieszę się tymi drobiazgami, zamiast sobie wyrzucać. Bo po co dokładać sobie napięcia?

    To moja forma pracy z miszmaszem, a Twoja?

    Z łagodnością,
    m

  • O wsparciu

    O wsparciu

    Cześć, Autorze!

    Działam niczym pracowita pszczoła. Projekty rosną i przynoszą mi coraz więcej radości. Nowe opowiadanie też rośnie i już niedługo przekażę je do redakcji. Trzymaj kciuki!

    Oczywiście daj znać, jak Twoje pisanie, bo zawsze jestem tego ciekawa. Póki jednak mam głos, to powiem Ci, o czym myślałam ostatnio…

    Otóż postanowiłam tym razem poruszyć sprawę wsparcia.

    Takiego zdrowego i stymulującego elementu naszej pracy twórczej. Nawet moja niepisząca koleżanka powiedziała ostatnio, że pisanie jest bardzo samotnicze. Jak najbardziej się zgadzam. Filtrujemy spojrzenie na świat, konwertujemy myśli na sceny lub akapity, notujemy. To wszystko jest praca z klawiaturą albo piórem.

    Łatwo popaść w tym procesie w izolację.

    Wtedy skazujemy się na wewnętrznego krytyka i najbardziej uczymy się słyszeć słowa niepochlebne. Z drugiej strony możemy nieźle wytrenować się w narcyzmie i popaść w samozachwyt nad naszymi dziełami.
    OK, powiesz pewnie, że tekst trafia do czytelników. Prawda. Jednak czytelnicy mają to do siebie, że sporo z naszym tekstem rozmawiają, a niekoniecznie potrafią nam bezpośrednio powiedzieć, co im się podoba lub nie.

    Dobrze jest zatem mieć chociaż jedną zaufaną osobę, która życzliwie poczęstuje nas konstruktywną krytyką.

    Dopóki siedziałam sama ze swoimi tekstami, potrafiłam miewać bardzo zmienne wrażenia. Jeden tekst czytałam w odstępie pół roku i jego partie wywoływały odmienną ocenę. Nie wspomnę o tym, jak szlifowałam się w perfekcjonizmie. To wszystko z kolei wspaniale spychało mnie na tory prokrastynacji, bo truchlałam na samą świadomość o odpowiedzialności i niepewności, jakie na siebie ściągałam.

    Próbowałam nad moim tekstem być betareaderką, redaktorką, korektorką i wydawcą. A po leżakowaniu tekstu w szufladzie, nawet i czytelnikiem.

    Odechciewało mi się.

    Od czasu do czasu pozyskiwałam zbłąkaną duszę, która czytała moje opowiadania albo wysłuchiwała pomysłów na powieść i kwitowała moje wysiłki hasłem: dobre.

    Usychałam.

    Potrzeba pisania aż się we mnie kotłowała. Nie wspomnę o tęsknocie bycia sobą – tu akurat pod względem wyrażania się jako artysta. Bardzo mi tego brakowało i czułam wręcz, jakbym straciła kawałek siebie. Nie mogłam się w pisaniu rozwijać, więc podcinałam sobie skrzydła twierdzeniem, że nie umiem pisać.

    Na samo wspomnienie tych przejść cierpnie mi skóra.

    Dziś mamy łatwy dostęp do ludzi, którzy podzielają nasze pasje. Istnieją platformy, gdzie łączą swe moce betareaderzy. Nie trzeba się więc angażować w nowe znajomości, a tekst ma szansę otrzymać barwny zwrot. Są też ogólnodostępne grupy na FB. Niektóre zebrane przez ludzi, którzy uczą pisarskiego rzemiosła, inne zebrane siłą chęci piszących.

    Mam szczęście być w gronie pisarzy – takich jak ja. I chociaż tworzymy rzeczy różne, służymy sobie zdrową krytyką, punktem odniesienia dla wrażeń, wsparciem w kwestii poleceń wydawnictw. To całe pole do rozwoju w pisaniu!

    Wiem, że są tacy autorzy, którzy nie lubią grup. Wiem, że można się do grupy zrazić – bo animozje, zazdrości, jednostronność zamiast wymiany.
    Jeśli też jesteś takim autorem, a widzisz, że Twoje pisanie schodzi na manowce, nie chce Ci się rozwijać i najbardziej rozkwitasz w prokrastynacji i braku wiary w siebie, to pozwól sobie pomyśleć, że może jakieś wsparcie by się przydało…

    Czy ja mogę Cię takim wsparciem poratować? Jasne! Zawsze chętnie. Profesjonalnie albo koleżeńsko. Także pisz śmiało, jeśli szukasz.

    Powodzenia!
    m

  • O autokrytyku

    O autokrytyku

    Cześć, Autorze!

    Co u Ciebie? Ja dalej na trasie od pomysłu do tekstu. Obecnie faza research. Czytam fascynującą pracę etnograficzną o mafii. Dowiaduję się wiele, inspiracji czerpię jeszcze więcej. W końcu trafiłam na książkę, która daje mi informacje przekrojowo. I potwierdza starą prawdę, że wszyscy jesteśmy tacy sami – niezależnie od tego, na jakiej szerokości geograficznej mieszkamy.

    Z drugiej strony przyglądam się na trasie ważnemu pasażerowi. Autokrytyk. Zawsze siedzi na tylnym siedzeniu. Nie śpi, nawet jak ja odpoczywam. Pełen pasji zawsze chętnie rzuci uwagę, pomimo że nikt go o to nie prosił. Wywołuję go więc do akapitu!

    Jaki jest Twój autokrytyk?

    Mój to perfekcjonista. Gani mnie nie tylko za pomysły, ale i przelewanie ich na papier, a także za formę zapisu. Jest aktywny nawet na długo po zakończeniu prac nad tekstem. Ba! Kiedy już tekst jest zatwierdzony przez betareaderkę, redaktorkę, on dalej mnie gnębi! Ogólnie jest wiecznie niezadowoloną zrzędą.

    Jest mi jednak lepiej, odkąd go znam.

    Wiem przynajmniej, z kim mam do czynienia i pomaga mi to nie brać jego uwag do serca. Bo uwagi własnego krytyka bolą najbardziej, nie uważasz?
    Pamiętam, że Julia Cameron lub Melissa Gilbert pisała o tym, jak ważne jest, by pierwszy draft zostawić tylko dla siebie. Zbyt krytyczne oko na tym etapie prac może podciąć nam skrzydła, a przecież draft to tylko szkic wizji, którą trzeba wymodelować i oszlifować.

    Co w takim razie z wewnętrznym krytykiem?

    Czy w procesie samodzielnej pracy nad tekstem nie zachodzi ten sam mechanizm:
    – piszemy szkic, jest fajnie
    – wkracza autokrytyk i brzęczy nam do ucha, że to słabe, że się nie nadaje, że nie umiemy pisać
    – truchlejemy i odsuwamy się od tekstu.

    Tracimy wiarę – posłuchaliśmy autokrytyka za wcześnie.

    Kiedy się takie chwile powtarzają, tracimy wiarę w swoją kreatywność i możemy zarzucić ją na długi czas!

     


    Na krótki dystans słuchanie autokrytyka za bardzo może skutkować… prokrastynacją. Bo po co siadać do czegoś, co przynosi wewnętrzne niezadowolenie i poczucie, że nigdy nie urosnę do własnych ambicji? Łatwiej przeczytać książkę i naładować się wymianą wrażeń po niej!

    To jak nie słuchać krytyka?

    Różne są podejścia. I chcę powiedzieć wyraźnie, że jestem zwolenniczką słuchania go trochę. Dla równowagi. Tak, by nie obrosnąć w piórka, nie przestawać się rozwijać.

    Sprawdza się u mnie poznawanie autokrytyka. Rozumiem, dlaczego mnie piłuje i zawiesza poprzeczki wyżej. Decyduję, czy chcę iść aż tak wysoko. Można też jednak przeciwstawić krytycznemu głosowi – pochwalny. Pozwalać im łapać balans między sobą. A można ostro mówić: “Teraz cię nie słucham. Będzie czas po poprawkach.” Czego nie robimy, myślę, że warto autokrytyka adresować. Nie zbywać go, nie udawać, że go nie ma i nie wychwalać jego uwag, wsłuchując się w nie uważnie.

    Zresztą, jeśli już uważnie – można zapisywać jego uwagi, by z czasem móc zobaczyć, jak one się zmieniają. Jakie są bezcelowe, ot, po prostu dla zasady krytykowania. Czasami przecież zmieniamy jedno zdanie bez końca, prawda?

    Jak Ty sobie radzisz, Autorze? Autokrytyk daje Ci się we znaki? Co mówi? Kiedy jest najbardziej upierdliwy?

    Pozdrawiam Was oboje serdecznie!

    m

  • O doświadczaniu

    O doświadczaniu

    Kochany Autorze,

    jak się masz? Ja oczywiście dużo myślałam. Chętnie podzielę się wnioskami. Powiedz, jak sytuacja wygląda u Ciebie.

    Skoro umysł się boi, to o niego zadbałam. Zamiast udawać, że nie wiem o jego strachu, pozwoliłam sobie otulić go zrozumieniem. Zamiast działać przeszłam do doświadczania. Bo jest między nimi różnica.

    Działać znaczy odhaczać z listy “do zrobienia”. Doświadczać znaczy być w działaniu. Oddychać w nim. Zapamiętywać, że się umawiam, że płacę, że pożyczam i gdzie, co notuję. Pozwalać sobie sprawdzać swoje potrzeby.

    Strach nie minął, ale dodałam umysłowi otuchy. Zintegrowaliśmy się. Jest łatwiej.
    Poza tym doświadczanie przynosi wiele refleksji, a te aż chce się zapisać.

    Smakowanie, słuchanie, bycie to też kopalnia inspiracji. Kiedy się pojawiają, to jakby ktoś puszczał fajerwerki. Oczy rozbłyskują mi z każdym kolejnym. Radość tłumi strach.

     


    Pomalutku w ten sposób uczę się czegoś nowego. Staję się inna. Ale ponieważ dzieje się to na fali radości, zachodzi łatwiej. Unikam truchlenia. Przede wszystkim jednak piszę. I sięgam głębiej.

    Na ile to ze mną zostanie i czy nazwanie tych wszystkich rzeczy mnie nie przerazi – nie wiem. Jestem jednak chętna sprawdzać. Bo fajnie się doświadcza. Nie trzeba tak biec, czasu zdaje się więcej, bliskość jest przyjemniejsza, a refleksje dają mi poczucie, że jestem ze sobą.

    Tego życzę i Tobie,
    m

  • O robieniu

    O robieniu

    Witaj, Autorze!

    Jakieś ciekawe wnioski po ostatnim tygodniu? Jak tam cement? Mój nieco spękał. Łagodnie traktowałam go myślą. Zawiodła mnie ona do takich refleksji:

    Robię dużo. Całe dni mam zajęte i nawet noce są za krótkie, żebym mogła się wyspać, a jednocześnie dokończyć wszystko, co czeka. Tak, tak, badamy cement, o którym pisałam ostatnio. Nie odpuszczam. Skoro pamięć nie współpracuje, używam logiki.
    Kiedy moja lista obowiązków sięga od mojego monitora do Twojego, gdziekolwiek dziś jesteś, tworzenie schodzi na plan bardzo daleki. Jestem zawalona, a przecież przyjemne pisanie, które przychodzi mi lekko, zajmie tylko chwilę, więc czas się znajdzie. Później.

    Muszę najpierw posprzątać – rzeczy wokół siebie, jedzenie w lodówce, opłaty w banku, oczekiwania innych, terminy, ustalenia. To są rzeczy ważne, dzięki nim żyję – dosłownie lub jako cząstka społeczeństwa. Co znaczy tworzenie wobec takich kwestii?

    No, właśnie. Co znaczy?

     


    Czym w moim życiu jest tworzenie? Jakie jest ważne? Na jaką potrzebę mi odpowiada?

    Pozwala mi poznawać siebie. Pozwala mi się rozwijać. I dokumentuje rozwój.
    Łączy się więc ze zmianą. Czy to możliwe, że umysł płata mi figla? Bo przecież umysł truchleje na hasło “zmiana”. Nic go raczej bardziej nie przeraża. Czyżby więc to ta kwestia stała za moim odkładaniem?

    Strach przed zmianą… Bardzo ciekawe. Uniwersalne, ale prawdziwe.
    Chyba na dziś mi wystarczy. Mam nadzieję, że u Ciebie równie owocnie.

    Jesteśmy w tym razem. 
    m

  • O później

    O później

    Cześć, Autorze!
    U mnie gorąco, a u Ciebie? Wpadam w naturalne spowolnienie, bo w upale nie chce się ruszać ani ciało, ani umysł. Natchnęło mnie to do rozmyślań o odkładaniu na później…

    “Teraz nie jest dobry moment”. “Mam wszystko w głowie”. “Wiem, co chcę napisać”. “Zostało tylko to napisać, drobiazg”. Czy to są tylko moje myśli, a może też je znasz?

    Podobno ciągle coś odkładamy i przekładamy. Zwłaszcza, jeśli chodzi o działania twórcze, spychamy je na dalszy plan. Ja na pewno niestety to robię. Główna wymówka jest taka, że skreślenie kilku słów idzie mi łatwo, więc nawet na ostatnią chwilę będzie ok. Oczywiście wtedy jestem mniej zadowolona z tekstu, bo mogłam lepiej przemyśleć, rozplanować, wzmocnić konkluzję. Nie wspomnę, że pogłębiłabym temat, wyraziła z siebie coś ważniejszego.

    Piszę to wszystko i lampki w mózgu rozpalają się jak te na świątecznej choince. Już prawie słyszę “Jingle Bells”, bo tak bardzo szaleją. Innymi słowy… dużo się dzieje w temacie odkładania na później. Spróbuję więc sprowadzić nas bardziej do teraz i tutaj z Tobą ten temat otworzyć.

    Masz gotowość?

     


    Zaczynamy!

    Spychać tworzenie na dalszy plan kojarzy mi się ze spychaniem siebie. W końcu to ja i moja wyobraźnia filtrujemy dany temat. To ja chcę coś napisać, podzielić się ze światem. Jeśli zamiast tego wybieram ugotowanie obiadu, zakupy, pięć telefonów i stosy wiadomości, co to o mnie mówi? Ile czasu na siebie sobie daję? Gdzie ja jestem na liście swoich priorytetów? Czy nie powinnam być na początku – w imię zasady tlen najpierw sobie, później innym? Jaka się staję bez tlenu, którym jest dla mnie wyrażanie siebie? Jakie oczekiwania stawiam otoczeniu, jeśli sama sobą się nie zajęłam?

    Mniejsze zadowolenie z tekstu. Jeśli myślisz, że ujęłam to ładnie, to oczywiście masz rację. Tu jest ten punkt wyjściowy: “nie umiem pisać”, “inni robią to lepiej”, “co ja mam do przekazania”, “takich tekstów są miliony”, “wszystko już zostało napisane”, “nie jestem oryginalna”. Wiadro pomyj.

    Trzecia kwestia, to samo poczucie ciężkości, jakie pojawia mi się na myśl o przekładaniu. Jakbym zanurzyła się w cemencie. Im więcej odkładam, tym więcej na mnie cementu i ledwo się ruszam. Niebawem zastygnę, a to wiąże się z przytłoczeniem. W takich okolicznościach już w ogóle nie wiem, od czego chcę zacząć. Potrzebuję zaszyć się pod kołdrą i poczekać aż cement opadnie.

    A przecież nie opadnie sam.
    Trzeba go skuć.
    Bolesne, prawda?

    Ty wiesz i ja wiem, jakie przekładanie jest uciążliwe. A jednak gdzieś się tego nauczyliśmy. Jakoś się zaczęło. Moja pamięć nie chce zdradzić odpowiedzi. Może Twoja jest bardziej posłuszna. A jeśli razem wypieramy to wspomnienie, to zatrzymajmy się w temacie na dłużej, co? Mam poczucie, że warto.

    Bo cement sam nie opadnie.
    Pełna nadziei pozdrawiam,
    m

Magdalena Krok Naprzód
Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.